niedziela, 7 października 2012

prawie na równiku, prawie na końcu świata


 
  Wysiadłem na stacji Singapore Woodlands, było już późno, a ja miałem noc w plecy. Nie było pięknego kolonialnego dworca kolejowego z tablicą „Singapore”, a za to granica, celnicy i prześwietlanie bagażu.

 Miałem chyba nadzieję, że będzie tak jak w Wenecji, gdzie po wyjściu z dworca miasto natychmiast wciąga w kanały i uliczki. Nie trzeba jechać na plac św. Marka, żeby się zorientować gdzie się jest.  Kalkuta też wciąga, ale w Indyjski sposób,  w chaos. Pierwsze spojrzenie na Singapur  trochę mnie rozczarowało, ale tylko dlatego, że za dużo się spodziewałem i zbyt wiele razy sobie wyobrażałem wjazd na tę wyspę.  Teraz muszę przyznać, że wcale zły nie byłem. Po dwóch miesiącach mieszkania w chaosie trzeciego świata, potrzebowałem ładnego rozwiniętego i bogatego miasta. Chociaż na chwilę, na dwa dni.

Do posłuchania proponuję hit polskiego zespołu Dwa plus jeden.



Po wyjściu z pociągu postanowiłem zaopatrzyć się w lokalną walutę.  Bankomat, małe zakupy i 40 minutowa przejażdżka metrem; wreszcie dotarłem do hostelu. Szczęśliwy usiadłem na tarasie.  Na stoliku położyłem piwo, suszone kalmary, biały ser i szynkę wieprzową. Wszystko wyglądało i smakowało znajomo, było podobne do tego co znałem z Europy. I dzięki temu poczułem się trochę jak w domu, choć 9 tys. kilometrów od Rzeszowa.

Następnego dnia moja siostra umówiła mnie na randkę w Singapurze. Początkowo miał to być mały chińczyk, jednak ten, wyjechał na Tajwan. Koniec końców dostałem numer do Jing Thing, singapurki lat 27, która jest koleżanką koleżanki mojej siostry (warto zaznaczyć, że Dominika nigdy jej nie poznała).








Znajomi śmiali się, że siostra umawia mnie na randkę w ciemno na drugim końcu świata. Brzmi to dość zabawnie.

Spotkaliśmy się z Jing w miejscu gdzie ludność autochtoniczna miasta państwa przychodzi zjeść rano śniadanie. Obowiązkowo Kaya Toast + Kopi, czyli Tosty z 
dżemem kokosowym + Kawa. Smaczne i pożywne.






Po śniadaniu odwiedziliśmy razem jeszcze słynny Long Bar w Raffles Hotel. Wypicie procy singapurskiej było chyba dla mnie równie ważne jak wjazd do Singapuru pociągiem. Wymyślony w tym właśnie barze drink, jest prawie jedynym sprzedawanym tam  trunkiem. Zamówienia idą masowo, a muszę podkreślić, że w barze nie było tłoku. 




   Najpierw zamówiłem, potem wypiłem, a na końcu spojrzałem na cenę. I dobrze, inaczej dławiłbym się każdym łykiem. 

 Na najbardziej eksponowanym miejscu, na barze stała Wódka Czysta Belweder. Łezka zakręciła mi się oku. 50gram kosztowało 60zł, podziękowałem, zresztą i tak było przed 13. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz