Wysiadłem na stacji
Singapore Woodlands, było już późno, a ja miałem noc w plecy. Nie było pięknego
kolonialnego dworca kolejowego z tablicą „Singapore”, a za to granica, celnicy
i prześwietlanie bagażu.
Miałem chyba nadzieję, że będzie tak jak w
Wenecji, gdzie po wyjściu z dworca miasto natychmiast wciąga w kanały i uliczki.
Nie trzeba jechać na plac św. Marka, żeby się zorientować gdzie się jest. Kalkuta też wciąga, ale w Indyjski sposób, w chaos. Pierwsze spojrzenie na Singapur trochę mnie rozczarowało, ale tylko dlatego,
że za dużo się spodziewałem i zbyt wiele razy sobie wyobrażałem wjazd na tę
wyspę. Teraz muszę przyznać, że wcale
zły nie byłem. Po dwóch miesiącach mieszkania w chaosie trzeciego świata,
potrzebowałem ładnego rozwiniętego i bogatego miasta. Chociaż na chwilę, na dwa
dni.
Do posłuchania proponuję hit polskiego zespołu Dwa plus jeden.
Po wyjściu z pociągu postanowiłem zaopatrzyć się w lokalną walutę. Bankomat, małe zakupy i 40 minutowa przejażdżka metrem; wreszcie dotarłem do hostelu. Szczęśliwy usiadłem na tarasie. Na stoliku położyłem piwo, suszone kalmary, biały ser i szynkę wieprzową. Wszystko wyglądało i smakowało znajomo, było podobne do tego co znałem z Europy. I dzięki temu poczułem się trochę jak w domu, choć 9 tys. kilometrów od Rzeszowa.
Następnego dnia moja
siostra umówiła mnie na randkę w Singapurze. Początkowo miał to być mały
chińczyk, jednak ten, wyjechał na Tajwan. Koniec końców dostałem numer do Jing
Thing, singapurki lat 27, która jest koleżanką koleżanki mojej siostry (warto
zaznaczyć, że Dominika nigdy jej nie poznała).
Spotkaliśmy się z Jing w miejscu gdzie ludność autochtoniczna miasta
państwa przychodzi zjeść rano śniadanie. Obowiązkowo Kaya Toast + Kopi, czyli
Tosty z
dżemem kokosowym + Kawa. Smaczne i pożywne.
Po śniadaniu odwiedziliśmy razem jeszcze słynny Long Bar w Raffles Hotel. Wypicie procy singapurskiej było chyba dla mnie równie ważne jak wjazd do Singapuru pociągiem. Wymyślony w tym właśnie barze drink, jest prawie jedynym sprzedawanym tam trunkiem. Zamówienia idą masowo, a muszę podkreślić, że w barze nie było tłoku.
Najpierw
zamówiłem, potem wypiłem, a na końcu spojrzałem na cenę. I dobrze, inaczej
dławiłbym się każdym łykiem.
Na najbardziej eksponowanym miejscu, na barze
stała Wódka Czysta Belweder. Łezka zakręciła mi się oku. 50gram kosztowało
60zł, podziękowałem, zresztą i tak było przed 13.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz