Nieskończone puri puri część 2
Udajemy się na śniadanie
i żegnamy się z Oceanem. Rikszarz się pręży, a my w scisku na ciasnym siedzeniu upychamy plecaki w nogach. Żałujemy biednego kierowcy, który wiezie nas
uliczkami Puri. Pedały są drewniane, a on chodzi boso. Gdy zbliża się podjazd pod
most lub nasyp, rikszarz schodzi z roweru, chwyta za tył siodełka i ciągnie nas
pod to małe wzniesienie. To wszystko
wygląda jak rodzinna historia o rowerze z bambusową ramą i chłopaku, który
schodził pod górkę z roweru aby nie prężyć
łańcucha.
Dostałem gorączki,
wziąłem leki i zastanawiam się co może mi być. 5 dzień w Indiach, o co chodzi?
Chyba się zaziębiłem. Śpię w amerykańskiej knajpie nad jajecznicą i kubkiem herbaty. Technika spania w ten sposób, że wszystkim wydaje się, że coś
czytasz, zgłębiana przeze mnie przez cały rok akademicki przynosi pożądane efekty.
Kelner nie pozwolił mi się położyć na sofie, zresztą trudno mu się dziwić.
Dorota przez następne dwie godziny zgłębiła
chyba wszystkie złote porady przewodnika Lonely Planet o Indiach, dla
kobiet, które podróżują samotnie.
Podwójna dawka leków, sen
i śniadanie, chyba wstajemy. Jak starzy Rosjanie, w tradycji i w dowcipie,
siedzimy jeszcze chwilkę przed wyjściem. Ruszamy. Celem jest świątynia w Puri,
mkniemy autorikszą ciesząc się, że testujemy
kolejny środek transportu. Kierowca, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, postanowił być uczciwy i nas nie okraść na cenie przejazdu.
Pod świątynią zaproponował nam, że zabierze nas do Konaraku, jeśli chcemy.
Umawiamy się na za dwie godziny, bierzemy od niego numer.
Świątynia w Puri
Może nie jest to Częstochowa, ale mianem wiekowego
Lichenia, myślę że spokojnie można by świątynie w Puri nazwać. Na jej teren
„nie-hindusom” wchodzić nie wolno. Przed
bramą policja, ta państwowa i chyba ta religijna. Nie sprawdzamy prawdziwości
słów przewodnika i chyba wciąż pozostaje chyba. Może i moje ego jest
napompowane faktem, że chodzę w białej kurcie i mam brodę, ale na kilometr
widać, że to tylko moje dobre samopoczucie i jestem turystą.
Świątynie zagraniczni turyści oglądają tylko z dachu
budynku obok. Niestety, ów budynek, czyli miejska biblioteka jest w remoncie.
Ale nie musimy nikogo szukać taras widokowy znajduje nas natychmiast. Ktoś z
prywatnego domu obok. Znów wszystko jest kwestią ceny i ilości odchodzenia od
danego mężczyzny i mówienia mu, że to co ma, nie jest dla nas aż tak istotne.
No zapomniałem dodać, że jesteśmy „poor polish students from Kolkata
University”, czyli biednymi polskimi studentami z Kalkuty, którzy podróżują i
chcą zwiedzać Indie. Idealne na to aby nie dać się za bardzo okraść. Z 200 na
głowę, do 50 na dwie osoby.
Widok wart 3zł nawet
bardziej ze względu na oglądanie ulicy i placu przed świątynią. Na jednym
chodniku golą brzytwą głowę małej dziewczynce, obierają owoce, sprzedają kolorowy ryż i mocno odpustowe dewocjonalia
hinduskie. To wszystko przybrane jest sporadycznymi małpami i krowami.
Wszyscy krzyczą, tłum kłębi się wokoło stołów z pamiątkami ze świątyni, nagle między kobietami wybierającymi święte obrazki, pojawia się pysk krowy. Szczęki świętej krasuli zaciskają się z zabójczym wdziękiem na paczce kolorowego ryżu. Sprzedawczyni wyciąga metrową drewnianą pałkę i uderza po zadzie krowę. Zbytecznie, ryż stał się świętością i zostanie skonsumowany na środku ronda. To, że karetka przejechała pod prąd po rondzie bo krowa jadła ryż, już mnie w ogóle nie zdziwiło
.
Zabawa w oglądanie świątyni w Puri z zewnątrz trwała jakieś 45 minut. Nie chcąc czekać jeszcze ponad godzinę na umówiony transport stargowaliśmy autorikszę o 1/3 ceny w dół.
Konarak
W świątyni jest 29 zarejestrowanych przewodników. Gdy wysiedliśmy z autorikszy przeszliśmy 20m. Przewodnik nas znalazł, podał cenę pokazał identyfikator no i mówił po angielsku, szczęście gościło w moim sercu (z racji charakteru nazywać go dalej będę Panem Andrzejem). Tylko leki przestawały działać, a temperatura przed świątynią to było jakieś 40 stopni.
W końcu była to świątynia Boga Słońce...
Olbrzymi magnes, który był na szczycie tej świątyni podobno ważył kilkaset kilo, miał być przywieziony z gór Kaszmiru. Jak, dlaczego i co, nie dowiedziałem się od przewodnika i wydaje mi się, że trochę kręcił.
Sam magnes, spajał całą świątynie, której kamienie są połączone żelaznymi klamrami bez użycia cementu. Magnes był spoiwem, na tyle silnym że przeszkadzał Portugalczykom w żeglowaniu...
Przewodnik, na oko Pan Andrzej w wieku lat 60, bardzo ciekawie zagajał o historii Konaraku. Najzabawniej było kiedy z miną sfinksa opowiadał o rzeźbach: „Tutaj jedna dziewczyna ssie, a druga całuje” (w oryginale brzmiało to mniej więcej tak: „łoń gyrl is sukin oder is kysyn”). Na ścianach świątyni było wszystko, tak jak zresztą mówił Pan Andrzej : „monogamia, poligamia, biseksualiści, lesbijki, homoseksualiści… ”. Jak to zbudowali był XIII wiek, a u nas rozbicie dzielnicowe...
Wróciliśmy na obiad do Puri. Na wydmach schowana przed widokiem Oceanu, znajdowała się jedna z polecanych knajp, której znaczną zaletą było to, że była otwarta. Siadamy w ogródku, lekki wiatr od wody, działa 100 razy lepiej niż klimatyzacja.
To były krewetki…
albo lody chociaż, te które zjadłem w konaraku były wszystkie pakowane, firmowe i drogie. Dorota też zjadła krewetki, ale ona wsiadając do pociągu zakończyła żołądkową salsę. Mimo tego, że następnego dnia rano byłem już w Kalkucie, moje puri puri trwało nieskończenie przez 8 dni. 2 antybiotyki, 2 dni wyjęte z życiorysu totalnie, 1 nawrót, 2 posiłki przyjęte i 6 kilo mniej. Wracam do żywych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz