środa, 29 sierpnia 2012

wesele - fotorgaficzny skrot

Wesela nie da opisac sie w kilku zdaniach. Teraz kilka zdjec, gdy wroce do Kalkuty, napisze wszystko jak nalezy.







wtorek, 21 sierpnia 2012

wyjazd na wesele

Próbowałem kupić coś bardziej "posh" ale najlepsza z moich "lungi" czyli spódnic wiązanych kosztowała max 20zł. Zakupiłem 3 jakby wesele się miało przeciągnąć, koniec końców Pan Młody jest obywatelem Zjednoczonego Królestwa i nazywa się James... Wracam do Kalkuty 2 września. Ponieważ najlepsze imprezy to takie, po których człowiek nie wie czego ma się spodziewać, mam wrażenie, że jadę na najbardziej zakręcone wesele życia. Występując na nim jako brat koleżanki Pana Młodego, pakuję flaszkę ze strefy bezcłowej, ptasie mleczko i mówię witaj Keralo!

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Dzień Niepodległości 15.08


               Wszystko już od dwóch dni powoli przybierało barwy narodowe Indii. Dzień przed  w salonie sieci komórkowej, tak intensywnie przyczepiano girlandy i kotyliony okolicznościowe, że zaczął odpadać tynk z sufitu. Na ulicach nie ma flag, tak jak w Polsce podczas 11 listopada. Tu rolę tę przejmują bramy ojczyźniane, ołtarze, czy odlewy gipsowe Indiry Gandhi.

                 Dzień jest dziwny. Wszyscy pracują, handel niczym nie różni się od tego w dzień targowy, nie licząc drogich centrów handlowych gdzie nie pracuje nikt, ale to wyjątek. Niższe kasty muszą pracować. Pracuje nawet nasz manager, który przyjdzie wieczorem doglądać mieszkania. 
Licealiści ustawiają się w rzędach przed szkołą i ćwiczą piosenki, przedszkole dla dorosłych…  




 My uciekamy z Salt Lake do centrum miasta, aby obejrzeć paradę. Grupa uderzeniowa na paradę składa się z 5 dziewczyn i mnie.  Chyba 6 różnych ludzi tego dnia zapyta się mnie czy jestem muzułmaninem.
Idziemy za fotoreporterami, przez park w stronę trybuny paradnej. Gdy nas zatrzymują i pytają o przepustki i zaproszenia mówimy, że nie mamy. Nie wiem czy aż tak cenią szczerość, czy aż tak nie mówili po angielsku, weszliśmy do strefy z zaproszeniami, siedzieliśmy na krzesełkach i oglądaliśmy w cieniu paradę. Punktowo byli rozstawieni żołnierze w mundurach paradnych, a między nimi przechadzali się komandosi. Wszędzie małe dzieci i chwaląca się osiągnieciami policja z Zachodniego Bengalu.

























Paradę rozpoczyna przemarsz małej ilości wojska i kilku orkiestr, pióropusze mieszały się z czymś w rodzaju górniczo-hutniczej orkiestry. http://www.youtube.com/watch?v=oEEez941a1I&feature=youtu.be
No I ten szkocko-bengalski  styl narodowy…





















Po paradzie na ulice wyległ tłum ludzi. Jeśli komuś pozwalały na to możliwości techniczne, wystawiał głośniki (im większe tym lepsze) przed sklep i puszczał muzykę.  Ktoś pryskał się pianą, ktoś coś śpiewał, a gdzieś pojawiła się gwiazda filmowa. To wszystko powodowało okropne korki w centrum. Autobusy stały a morze ludzi opływało je dookoła. Gdzie się dało komunikacja starała się poruszać, ale wychodziło to ciężko. 







niedziela, 19 sierpnia 2012

Nieskończone puri puri część 2


Nieskończone puri puri część 2

Udajemy się na śniadanie i żegnamy  się z Oceanem. Rikszarz się pręży, a my w scisku  na ciasnym siedzeniu upychamy plecaki w nogach.  Żałujemy biednego kierowcy, który wiezie nas uliczkami Puri. Pedały są drewniane, a  on chodzi boso. Gdy zbliża się podjazd pod most lub nasyp, rikszarz schodzi z roweru, chwyta za tył siodełka i ciągnie nas pod to małe wzniesienie.  To wszystko wygląda jak rodzinna historia o rowerze z bambusową ramą i chłopaku, który schodził pod górkę z  roweru aby nie prężyć łańcucha.  

Dostałem gorączki, wziąłem leki i zastanawiam się co może mi być. 5 dzień w Indiach, o co chodzi? Chyba się zaziębiłem. Śpię w amerykańskiej knajpie nad jajecznicą i kubkiem herbaty. Technika spania w ten sposób, że wszystkim wydaje się, że coś czytasz, zgłębiana przeze mnie przez cały rok akademicki przynosi pożądane efekty. Kelner nie pozwolił mi się położyć na sofie, zresztą trudno mu się dziwić. Dorota przez następne dwie godziny zgłębiła  chyba wszystkie złote porady przewodnika Lonely Planet o Indiach, dla kobiet, które podróżują samotnie.

Podwójna dawka leków, sen i śniadanie, chyba wstajemy. Jak starzy Rosjanie, w tradycji i w dowcipie, siedzimy jeszcze chwilkę przed wyjściem. Ruszamy. Celem jest świątynia w Puri, mkniemy autorikszą  ciesząc się, że testujemy kolejny środek transportu. Kierowca, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu,  postanowił być  uczciwy i nas nie okraść na cenie przejazdu. Pod świątynią zaproponował nam, że zabierze nas do Konaraku, jeśli chcemy. Umawiamy się na za dwie godziny, bierzemy od niego numer.

Świątynia w Puri

Może  nie jest to Częstochowa, ale mianem wiekowego Lichenia, myślę że spokojnie można by świątynie w Puri nazwać. Na jej teren „nie-hindusom”  wchodzić nie wolno. Przed bramą policja, ta państwowa i chyba ta religijna. Nie sprawdzamy prawdziwości słów przewodnika i chyba wciąż pozostaje chyba. Może i moje ego jest napompowane faktem, że chodzę w białej kurcie i mam brodę, ale na kilometr widać, że to tylko moje dobre samopoczucie i jestem turystą. 
         Świątynie zagraniczni turyści oglądają tylko z dachu budynku obok. Niestety, ów budynek, czyli miejska biblioteka jest w remoncie. Ale nie musimy nikogo szukać taras widokowy znajduje nas natychmiast. Ktoś z prywatnego domu obok. Znów wszystko jest kwestią ceny i ilości odchodzenia od danego mężczyzny i mówienia mu, że to co ma, nie jest dla nas aż tak istotne. No zapomniałem dodać, że jesteśmy „poor polish students from Kolkata University”, czyli biednymi polskimi studentami z Kalkuty, którzy podróżują i chcą zwiedzać Indie. Idealne na to aby nie dać się za bardzo okraść. Z 200 na głowę, do 50 na dwie osoby.


Widok wart 3zł nawet bardziej ze względu na oglądanie ulicy i placu przed świątynią. Na jednym chodniku golą brzytwą głowę małej dziewczynce, obierają owoce, sprzedają  kolorowy ryż i mocno odpustowe dewocjonalia hinduskie. To wszystko przybrane jest sporadycznymi małpami i krowami.







Wszyscy krzyczą, tłum kłębi się wokoło stołów z pamiątkami ze świątyni, nagle między kobietami wybierającymi święte obrazki, pojawia się pysk krowy. Szczęki świętej krasuli zaciskają się z zabójczym wdziękiem na paczce kolorowego ryżu. Sprzedawczyni wyciąga metrową drewnianą pałkę i uderza po zadzie krowę. Zbytecznie, ryż stał się świętością i zostanie skonsumowany na środku ronda. To, że karetka przejechała pod prąd po rondzie bo krowa jadła ryż, już mnie w ogóle nie zdziwiło









.

Zabawa w oglądanie świątyni w Puri z zewnątrz trwała jakieś 45 minut. Nie chcąc czekać jeszcze ponad godzinę na umówiony transport stargowaliśmy autorikszę o 1/3 ceny w dół.




Konarak


W świątyni jest 29 zarejestrowanych przewodników. Gdy wysiedliśmy z autorikszy przeszliśmy 20m. Przewodnik nas znalazł, podał cenę pokazał identyfikator no i mówił po angielsku, szczęście gościło  w moim sercu (z racji charakteru nazywać go dalej będę Panem Andrzejem). Tylko leki przestawały działać, a temperatura  przed świątynią to było jakieś 40 stopni.

W końcu była to świątynia Boga Słońce...

Olbrzymi magnes, który był na szczycie tej świątyni podobno ważył kilkaset kilo, miał być przywieziony z gór Kaszmiru. Jak, dlaczego i co, nie dowiedziałem się od przewodnika i wydaje mi się, że trochę kręcił.
      Sam magnes, spajał całą świątynie, której kamienie są połączone żelaznymi klamrami bez użycia cementu. Magnes był spoiwem, na tyle silnym że przeszkadzał Portugalczykom w żeglowaniu... 


Przewodnik, na oko Pan Andrzej w wieku lat 60, bardzo ciekawie zagajał o historii Konaraku. Najzabawniej było kiedy z miną sfinksa opowiadał o rzeźbach: „Tutaj jedna dziewczyna ssie,                  a  druga całuje”                    (w oryginale brzmiało to mniej więcej tak: „łoń gyrl is sukin oder is kysyn”). Na ścianach świątyni było wszystko, tak jak zresztą mówił Pan Andrzej : „monogamia, poligamia, biseksualiści, lesbijki, homoseksualiści… ”. Jak to zbudowali był XIII wiek, a u nas rozbicie dzielnicowe...  

      Wróciliśmy na obiad do Puri. Na wydmach schowana przed widokiem Oceanu, znajdowała się jedna z polecanych knajp, której znaczną zaletą było to, że była otwarta. Siadamy w ogródku, lekki wiatr od wody, działa 100 razy lepiej niż klimatyzacja.



To były krewetki…

albo lody chociaż, te które zjadłem w konaraku były wszystkie pakowane, firmowe i drogie. Dorota też zjadła krewetki, ale ona wsiadając do pociągu zakończyła żołądkową salsę. Mimo tego, że następnego dnia rano byłem już w Kalkucie, moje puri puri trwało nieskończenie przez 8 dni. 2 antybiotyki, 2 dni wyjęte z życiorysu totalnie, 1 nawrót, 2 posiłki przyjęte i 6 kilo mniej. Wracam do żywych. 




sobota, 11 sierpnia 2012

Nieskończone puri puri cz. 1


        Wychodzisz godzinę przed odjazdem pociągu, masz wszystko gotowe, jesteś w stanie przepłacić za taksówkę, aby zabrała Cię na dworzec kolejowy Howrah ( na drugim brzegu Hugli) i wydaje Ci się, że jeszcze nigdy nie zadbałeś o to aby zdążyć tak jak tym razem. Ale Kalkuta, wyprowadzi Cię z tego błędu bardzo szybko. To miasto brzęczy, to miasto bzyczy, rusza się ale i przemieszcza dynamicznie ale nie biegnie. Zdjęcie nie jest w stanie tego opisać więc proszę oto krótki film poglądowy.  


          Tu nie można stosować „szybkiego trybu życia”, który do tej pory był mi całkiem bliski. Gdy dotarłem na dworzec, zrozumiałem, że pomimo dodatkowych 15 minut podarowanych przez spieszący zegarek, trudno będzie wsiąść. Stacja kolejowa Howrah ma jakieś  23 perony, a nie wiem,  który jest mój.  Mój był 23, stałem przy 3. I tak właśnie zaczęła się moja przygoda z nieskończonym Puri, puri.

Pociąg

      Kolej w Indiach to temat nieskończony. Pociąg ma 26 wagonów,a jeśli twój wagon jest 4 za lokomotywą, to musisz jeszcze chwilę biec. Mam bilet na drugą klasę z klimatyzacją. Wagon sypialny, tak jak rosyjska plackarta, 2 półki do leżenia i korytarzyk, miło i przyjemnie, lecz z intensywną i powiedziałbym nazbyt inwazyjną klimatyzacją. Chłód i ukojenie to jedno, a dotkliwe uczucie chłodu to drugie. Do Puri pociąg dociera o godzinie 5 rano. Już zaczyna robić się jasno.

Sam wyjazd do Puri był pomysłem mojej koleżanki Doroty, która przyjechała do Kalkuty 24h wcześniej i poprosiła mnie abym pojechał z nią. Długo prosić nie musiała, Puri to przecież świątynie, ocean i inny stan Orisa. 

 Na dworcu wybór pada na starszego rikszarza rowerowego, który zgadza się pojechać nad ocean za przyzwoitą cenę. Starszy pan wygląda trochę jak wychudzony solą i wiatrem rybak, ale rybakiem nie jest. Całe życie jeździ na rikszy i mało zarabia, a aura Oceanu Indyjskiego przywołuje skojarzenie z bohaterem Hemingwaya, chyba przesadnie.

Ocean Indyjski

Był zupełnie inny niż się spodziewałem, sztorm, czerwona flaga, dużo piasku przy brzegu. Był to Ocean ze swoimi olbrzymimi falami. Pierwszy taki ocean w życiu. Bo ani zatoka przy Seattle, ani plaża na Coney Island, nigdy nie zrobiły na mnie takiego wrażenia.                                                                                                                                                                                                                                  Ocean w Puri od dawna był wytchnieniem dla ludzi z Kalkuty. Jest tak do dziś, bo bryza, to coś co jest w Kalkucie nieosiągalne.  Plaża dzieli się na trzy części, miejsko-hotelową, dziką i miejską w analogicznej kolejności. Na skraju dzikiej i miejskiej, mieści się mała świątynia, i wioska rybaków, którzy śpią z rodzinami w łodziach, i wokoło nich na plaży. 


Tego dnia nie udało się wypłynąć  i rybacy nie byli chyba zadowoleni. Jednak poranna toaleta w pełnej „okrasie” wypadła koncertowo. Ileż radości i ile uśmiechu daje to moim rówieśnikom z tamtej wioski. Takie stare konie, a jak 4 latki…                                  
          
        Kąpieli oceanicznej zażyłem po kolana, co w pełni mnie usatysfakcjonowało.
           

         Na plaży miejskiej, niesamowity tłum ludzi. Handlarze czym się da mieszają się z odchodami, małymi dziećmi i szczęśliwymi rodzinami. 








                   
Uśmiechnięty i kolorowy wielbłąd niczym hipisowska zjawa kontrastował z inną tym razem tragiczną zjawą, z antycznego dramatu…  Takie właśnie są do tej pory Indie, jak ten wielbłąd i ten ptak na krowie. 




Gdy już to wszystko mnie zdziwiło, przeraziło i ucieszyło udaliśmy się na śniadanie: 

wtorek, 7 sierpnia 2012

Urywki z rozrywki

Taksówki

Jest ich cała masa, są żółte, a kierowcy nie chcą brać białych na licznik, bo zapłacą tyle co wszyscy. No cóż, przesiadłem się częściowo na autobusy, tam zamiast 12 zł płacę 30 gr i pokonuję tą samą trasę w towarzystwie 45 innych osób. Transport jest niesamowicie wydajny. Swastyki wszędzie, w taksówkach, na kolczykach, naszyjnikach... Ci którzy w Europie ich używają prawdopodobnie nie wiedzą o co tak na prawdę chodzi. 

 Ramadan

Tym razem nie w Bośni ani w Turcji, ale znów jestem wśród muzułmanów podczas ich świętego miesiąca.  Nakhoda Masjid meczet mieszczący 10tys wiernych mieści się przy cichej ulicy, zdjęcie w tle to właśnie ona. 



Rzeka

Hugli taki lokalny Nogat. Tylko chyba brudniejszy i szerszy...  3x Wisła w Tczewie. 



Jedzenie 

Nie da się nie jeść na ulicy. Koniec końców staje się przed sytuacją w której można nie zjeść albo zjeść na ulicy. 

Najczęściej jest to placek, z sosem z ziemniaków i soczewicy. Do tego pija się czaj, czyli herbatę z mlekiem i cukrem, podawaną w małych glinianych kubeczkach, które po wypiciu roztrzaskuje się o ziemie. Jest w tym nutka szlacheckiej fantazji... 

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Zakładam tego oto bloga aby postarać się opisać i zarazić Was tym co widzę tutaj w Kalkucie. Zostaje w Indiach do grudnia, zobaczymy co z tego wyjdzie, na początek może będzie koniec, a na koniec początek...
dopóki nie przyjedzie reszta studentów, śpię sam w pokoju, a nad moją głową wiatrak, a na zewnątrz tylko monsun. 
wrażenia wstępne początkowe po pierwszych 3 dniach