sobota, 8 września 2012

Wieczór panieński synowej Nicoli


       Nicola Gallagher założyła tego dnia swój najlepszy kremowy kostium. Przejrzała się dumnie w lustrze; tak, wyglądała dobrze tego dnia rękawiczki, buty na obcasie, kapelusz, który kupiła specjalnie na tę okazję. Wszystko było perfekcyjne, w końcu dziś miał ożenić się jej pierworodny syn James.

        Nie, nie, nie. To wszystko przecież wyglądało inaczej. Nie było kapeluszy, rękawiczek, obcasów. Nikt na obiad nie wniósł pysznie podsmażanej wołowinki w sosie grzybowym. Nikt nie wypił tego dnia nawet lampki wina. Na ślub i wesele do Kerali jechałem, nie wiedząc zbyt wiele o miejscowych zwyczajach. Wiedziałem, że nie będzie to biesiadne weselicho, ani też wykwintny angielski obiadek. Nie znałem ani Pana Młodego, ani jego przyszłej małżonki.


Jako osoba towarzysząca mojej siostry gdzieś pod koniec sierpnia wysiadłem na lotnisku w Kochi, w przeddzień ślubu. Na lotnisku miał czekać umówiony taryfiarz.  Przed lotniskiem stałem chwilę rozglądając się za kartką z moim nazwiskiem. Nad 3 rzędem tłoczących się przed wyjściem z lotniska hindusów, ukazał się nieprawdopodobnie wysoki pan z wąsem i karteczką „KAROL”. Dzień później gdy na weselu ten 2 metrowy tytan dał mi lekko „z bara”, wyprzedzając mnie w kolejce do piwa, stwierdziłem, że nie mógł być tylko taksówkarzem. Jeśli chodzi o ustalenie ceny przejazdu taksówki, był równie uprzejmy.

Jechałem do miejsca, którego próżno szukać w przewodniku "Lonely planet". Nie znajdziecie go również na mapach Marco Polo. Thodupuzha jest trochę jak Brzozów, ale w skali Indyjskiej; troszkę większa i 10 razy bardziej ludna. Po drodze do hotelu mijamy kościoły, meczety, świątynie hinduskie. Tu każdy może wierzyć w co chce. Nagle taryfiarz się zatrzymuje i mówi pigdzer pigdzer… Marzenie się spełniło, zobaczyłem słonia na ulicy w Indiach.
       W wieczór przed ślubem, rodzice Panny Młodej zapraszają do swojego domu na posiłek i jak określiła to moja siostra - ceremonię „smarowania Sangeety henną”. Przed domem został rozbity spory namiot. W środkowej jego części na mini postumencie siedzą muzycy, bębniarz i flecista. W głośnikach słychać jeszcze Sitarę, ale ta jest nagrana i puszczana z taśmy. Na Lewym końcu namiotu na scenie siedzi Sangeeta. Przed nią pali się „fallus” jak nazywał go pan młody, czyli dziękczynny kaganek, dookoła trochę porozsypywanego zboża i banany. Wszędzie krążą kamerzyści i fotoreporterzy i czasami zastanawiam się czy to ceremonia, czy plan zdjęciowy. Na korzyść ceremonii przemawia fakt, że reżyser nie mówi nic o powtórkach i cięciach. Każdy z gości idzie pokłonić się Pannie Młodej i położyć grudkę henny na jej dłoniach.

Tak oto poznałem Sangeetę i definitywnie było to najbardziej nietypowe poznanie Panny Młodej w moim życiu.
       Wzdłuż namiotu zostały ustawione stoły i krzesła tak aby po skończonej ceremonii goście mogli coś zjeść. Na kolacje dostajemy ryż sosem i warzywami. Lekko ostre, ale bardzo pożywne. Po trzech tygodniach w Kalkucie to było naprawdę coś; do tego zimna herbata jaśminowa albo coś w rodzaju lokalnego kompotu. 
       Po posiłku, dziewczyny i biali faceci malują sobie ręce henną. Namalowali mi na środkowej części dłoni znak ich boga OM.  Hinduska wersja om nom nom, była chyba z dwojga złego całkiem dobrym wyjściem. Pewien anglik  dał sobie namalować uśmiechniętą twarz, rano  przed ślubem podczas śniadania utwierdził się w przekonaniu, że tatuażu z henny nie da umyć się mydłem.

        Tak minął wieczór panieński. Nie jest chyba łatwo być Panną Młodą w Indiach. Sangeeta poszła spać o 1, a wstać musiała już o 4. Make-up, ubranie, uczesanie - wszystko miało być gotowe na 11. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz