Nicola
Gallagher założyła tego dnia swój najlepszy kremowy kostium. Przejrzała się
dumnie w lustrze; tak, wyglądała dobrze tego dnia rękawiczki, buty na obcasie,
kapelusz, który kupiła specjalnie na tę okazję. Wszystko było perfekcyjne, w
końcu dziś miał ożenić się jej pierworodny syn James.
Nie, nie, nie. To
wszystko przecież wyglądało inaczej. Nie było kapeluszy, rękawiczek, obcasów.
Nikt na obiad nie wniósł pysznie podsmażanej wołowinki w sosie grzybowym. Nikt
nie wypił tego dnia nawet lampki wina. Na ślub i wesele do Kerali jechałem, nie wiedząc zbyt wiele o miejscowych
zwyczajach. Wiedziałem, że nie będzie to biesiadne weselicho, ani też wykwintny
angielski obiadek. Nie znałem ani Pana Młodego, ani jego przyszłej małżonki.
Jako osoba towarzysząca mojej siostry gdzieś pod koniec sierpnia wysiadłem na
lotnisku w Kochi, w przeddzień ślubu. Na lotnisku miał czekać
umówiony taryfiarz. Przed lotniskiem
stałem chwilę rozglądając się za kartką z moim nazwiskiem. Nad 3 rzędem
tłoczących się przed wyjściem z lotniska hindusów, ukazał się nieprawdopodobnie
wysoki pan z wąsem i karteczką „KAROL”. Dzień później gdy na
weselu ten 2 metrowy tytan dał mi lekko „z bara”, wyprzedzając mnie w kolejce
do piwa, stwierdziłem, że nie mógł być tylko taksówkarzem. Jeśli chodzi o ustalenie
ceny przejazdu taksówki, był równie uprzejmy.
Jechałem do miejsca,
którego próżno szukać w przewodniku "Lonely planet". Nie znajdziecie go również
na mapach Marco Polo. Thodupuzha jest trochę jak Brzozów, ale w skali
Indyjskiej; troszkę większa i 10 razy bardziej ludna. Po drodze do hotelu
mijamy kościoły, meczety, świątynie hinduskie. Tu każdy może wierzyć w co chce.
Nagle taryfiarz się zatrzymuje i mówi pigdzer pigdzer… Marzenie się spełniło,
zobaczyłem słonia na ulicy w Indiach.
W wieczór przed ślubem, rodzice Panny Młodej
zapraszają do swojego domu na posiłek i jak określiła to moja siostra -
ceremonię „smarowania Sangeety henną”. Przed domem został rozbity spory namiot.
W środkowej jego części na mini postumencie siedzą muzycy, bębniarz i flecista.
W głośnikach słychać jeszcze Sitarę, ale ta jest nagrana i puszczana z taśmy.
Na Lewym końcu namiotu na scenie siedzi Sangeeta. Przed nią pali się „fallus”
jak nazywał go pan młody, czyli dziękczynny kaganek, dookoła trochę
porozsypywanego zboża i banany. Wszędzie krążą kamerzyści i fotoreporterzy i
czasami zastanawiam się czy to ceremonia, czy plan zdjęciowy. Na korzyść ceremonii
przemawia fakt, że reżyser nie mówi nic o powtórkach i cięciach. Każdy z gości
idzie pokłonić się Pannie Młodej i położyć grudkę henny na jej dłoniach.
Tak oto poznałem Sangeetę
i definitywnie było to najbardziej nietypowe poznanie Panny Młodej w moim
życiu.
Wzdłuż namiotu zostały ustawione stoły i krzesła tak
aby po skończonej ceremonii goście mogli coś zjeść. Na kolacje dostajemy ryż
sosem i warzywami. Lekko ostre, ale bardzo pożywne. Po trzech tygodniach w
Kalkucie to było naprawdę coś; do tego zimna herbata jaśminowa albo coś w
rodzaju lokalnego kompotu.
Po posiłku, dziewczyny i biali faceci malują sobie
ręce henną. Namalowali mi na środkowej części dłoni znak ich boga OM. Hinduska wersja om nom nom, była chyba z
dwojga złego całkiem dobrym wyjściem. Pewien anglik dał sobie namalować uśmiechniętą twarz, rano przed ślubem podczas śniadania utwierdził się w przekonaniu, że
tatuażu z henny nie da umyć się mydłem.
Tak minął wieczór panieński. Nie jest chyba łatwo być Panną Młodą w Indiach. Sangeeta poszła spać o 1, a wstać musiała już o 4. Make-up, ubranie, uczesanie - wszystko miało być gotowe na 11.