czwartek, 22 listopada 2012

Wyżej niż wysoko


                Była czwarta rano kiedy Pranaj nas obudził. Księżyc świecił wciąż bardzo jasno,  a mój oszroniony namiot błyszczał się jak niesamowicie. Było dosyć zimno, późniejszy pomiar lodu na pobliskim potoku był zaskakujący, po burzliwych rozważaniach z Jekaterynburskim fizykiem Miszą doszliśmy do wniosków końcowych - było -7C. 

                Znów szliśmy bez latarek. Kiedy doszliśmy na drugi szczyt góry Dzongri, zobaczyliśmy zorzę na wschodzie. To był niesamowity świt z wielu powodów.
Po pierwsze dlatego, że dnia następnego było Wszystkich Świętych. Nie ma bliższego niebu miejsca na tym świecie niż Himalaje, więc jeśli gdzieś miałem rozmawiać z duchami to właśnie tu.



Po drugie, ponieważ niespodziewanie moi kompanii byli Rosjanami, dialogi tego wschodu odbywały się po rosyjsku. Przewodnik i tak prawie nie mówił po angielsku więc spokojnie mogliśmy...    (przepraszam, on mówił w „Normal English”)



Po trzecie, bo pomyliłem góry, którym robiłem zdjęcia i z tego całego zaaferowania więcej zdjęć zrobiłem Kabru, niż Kanchenjundze.





Kanchenjunga na trzecim planie po środku. Na prawo Pandim, na lewo Kabru, które złudnie wygląda na wyższe. 




Po czwarte, ponieważ przez 45 minut marznąc czekałem, aż Kanchenjungę oświetlą na czerwono poranne promienie słońca. W 44 minucie baterie aparatu oczywiście trafił szlag, mogłem się przecież tego spodziewać. Coś jednak wyszło. 

 


Pewne próby reanimacji baterii dały nadzieje, jednak na krótko. 

Nie zdjęcia, ale przeżycia są ważne… Tak, tak, tak. Najlepszy dzień, bezchmurna pogoda i najlepsze widoki podczas całego trekkingu, ehhh.




Tego dnia zdobyłem najwyższą górę w życiu 4500m. n.p.m., zamoczyłem nogi w najwyższym jeziorze, odczułem również w pełni chorobę wysokościową i nie mogłem już zwalić winy na ciężki plecak…
Najwyższa góra, niestety jest bezimienna. W języku Studenckiego Klubu Górskiego byłaby nazwana pipantem za przełęczą Dzongri. Ja wolę chyba nazywać ją Brunatnym Pranajem, od imienia naszego przewodnika, któremu nie chciało się tam wejść ze mną i Miszą i który to został na przełęczy. Tak więc Brunatny Pranaj  został zdobyty o 11:49 (GMT +5,5h) 31.10.2012. Flagi nie miałem, więc nie zatknąłem. Zresztą sądząc po śladach ubiegły nas Jaki, które zostawiły na tym pięknym szczycie „małe” co nieco.



Zabawne, ale ostanim zdjęciem, które zrobiłem podczas wyprawy było zdjęcie aktu palenia śmieci w parku narodowym.
Rano kilku Indusów, zaczęło palić śmieci, które nagromadzili podczas trekkingu. Dwa konie  oraz grupa  turystów z Kalkuty zgodnie orzekła iż nieważne co spalamy, ważne, że proces ten daje ciepło. Ów obrazek był równie zabawny co i tragiczny. Mnie skłaniał ku najdziwniejszym przemyśleniom, znów powrócił w mojej głowie film Tonego Gatlifa Lacho Drom.




We Wszystkich Świętych przyszło mi pożegnać się z górami. I pomyślałem sobie, że tak jak w piosence Włodzimierza Wysockiego – „Pożegnanie z górami”, lepsze od gór mogą być tylko góry, w których mnie jeszcze nie było.


 Tego dnia przeszliśmy 34 kilometry doliną, schodząc 2300 metrów w dół z Dzongri - 3972m. n.p.m., do Yuksom 1700 m. n.p.m.

Kolana? Nie wiedziałem co to jest. Moje nogi? Nie słyszałem również nic o nich. Szliśmy cały dzień niesieni wizją pierogów momo z serem wędzonym, wizją gulaszu wołowego koniec końców chęcią wzniesienia toastu za wyprawę. 
 Niestety, najlepsza tybetańska knajpa była zamknięta. Dlaczego?  Proste,  z powodu wyborów, które odbywały się dwa dni później, nawet spożycie i sprzedaż alkoholu była zakazana. Ja rozumiem dzień wcześniej, ale dwa?
Rosjanie się tylko zaśmiali – „suhoi zakon” jak podczas pieriestrojki. Pierogów nie dostaliśmy, ale piwo spod lady dało się załatwić. Tak właśnie zeszliśmy na ziemię indyjską. Dosłownie i w przenośni. 





niedziela, 18 listopada 2012

wysoko


Budzę się o godzinie 6:00; na zewnątrz jest jasno. Słońce powoli zaczyna nagrzewać namiot, wypełzam więc ze śpiwora i rozsuwam wejście do namiotu. Niektórzy płacą ogromne pieniądze żeby nie wstając z łóżka otworzyć okno i zobaczyć to co ja. Pasące się jaki w Himalajach. Tak naprawdę to krowo-jaki. Mają mniej futra, tzn. nie mają go wcale (w odróżnieniu od prawdziwych jaków) Według przewodnika są równie wytrzymałe. Prawdziwe dzikie jaki dane mi będzie zobaczyć dzień później. Jemy śniadanie i wyruszamy z Tsoki w stronę Dzongri.


 Mamy podejść 1000m w górę. Boję się choroby wysokościowej, sam nie wiem czy słusznie. Wyruszamy powoli pnąc się do góry, patrzę na jesienny las i cieszę się, że chociaż raz zobaczę jesień w tym roku. Po dwóch godzinach docieramy do Fedongu. Przerwa. Zasypiam na plecaku z bólem głowy, Misza idzie po wodę z Pranajem (przewodnikiem). Nie ma możliwości, żebym w tym momencie się rozkleił. Dwie aspiryny, herbata, śliwki… Pora wstać.



Tym razem moje obserwacje są zgodne z tymi, które zanotował Hooker:

„Następnego ranka kontynuowałem swoją podróż w górę. Droga wiła się po idealnie wyżłobionych pułkach w których zalegał śnieg. Otaczały mnie gęsto rosnące rododendrony i jałowce karłowate. Na jednej połaci śniegu zaobserwowałem ślady Jaka, pozostawił po sobie dwa wyżłobienia. Zwierzę to jest znane z długich włosów na swoim ciele, idąc ciągnie nimi po ziemi zostawiając charakterystyczne ślady po środku swojej ścieżki”

I rzeczywiście, im wyżej się wspinałem tym wysokie drzewa zaczynały zanikać i zaczął mnie otaczać jedynie busz rododendronowy. Kiedyś zdarzyło mi się iść przez tydzień przez taki busz, tylko zamiast rododendronów w Gorganach rośnie kosówka. Tu rododendron zachowuje się podobnie, tam gdzie nie ma  większych wiatrów, ale jest dużo śniegu rośnie potężny nawet do 4 metrów. Z czasem karłowacieje, aż do zupełnie maleńkich krzaków.


Cieszę się tym wszystkim, ale nogi odmawiają mi już posłuszeństwa, gorąco mi. Przestałem śpiewać i zacząłem iść najwolniej (wcześniej najwolniej szła Irina). Powoli, powoli, powoli… Kiedy doszliśmy do szczytu, radość moja nie miała granic. Był to mój pierwszy czterotysięcznik w życiu  - 4007 m. n.p.m. (do miejsca noclegowego zostało pół godziny trawersu). Byłem szczęśliwy i zadowolony, głowa przestała mnie boleć i ogólnie stan mój się poprawił. Moc uzdrawiająca góry. Góry, której imienia nie znałem.



„Olbrzymie głazy rozrzucone były na całej trasie na szczyt Mon Lepcha. Nie możliwe jest aby tak duże głazy  odłamały się lub stoczyły się w dół, choć równie trudno mi sobie wyobrazić, że te wielkie głazy  przyniósł tutaj lodowiec. Podsumowuję to jedynym możliwym wytłumaczeniem, dolina musiała być przykryta lodowcem, aż do tej wysokości…

                Przygotowałem się aby nocować na szczycie góry, której czubek jest płaski i szeroki. Góra wznosi się na wysokość 13 080 stóp ( 3987 m. n.p.m.) Na zboczach rozciągają się kępy berberysów, róż i rododendronów alpejskich (Rhododendron ferrugineum). Andromeda fastigiata (paliwo himalajskie) rośnie tutaj obficie, zaopatrując nas w opał. I właśnie duże ilości tej rośliny oraz  mchu utworzyły moje łóżko: koce nie zdążyły jeszcze dotrzeć z dołu, lecz nie szkodziło to zbytnio ponieważ nie spodziewałem się burzy śnieżnej.”


       Czy mój pierwszy czterotysięcznik to Mon Lepcha? Opis się zgadza, a na trasie nie ma innej góry, która miałaby podobną wysokość. Hooker pomyliłby się wtedy o równo 20 metrów, a ja wiedziałbym jak nazywa się moja góra.
Nawet roślinność zdaje się potwierdzać tę tezę. Widziałem również roślinę, która nazywa się Andromeda Fastigiata, a na której miał spać Hooker.


 

Rozbiliśmy się w Dzongri, na 3970m.n.p.m. pod schroniskiem.
Mi przyszło spać troszeczkę w innych warunkach, w ciepłym śpiworze, za to na karimacie, która chyba nie była tak wygodna jak opisywana wyżej odmiana modrzewnicy.




 





Wieczorem, wybraliśmy się w ramach adaptowania organizmu na szczyt Dzongri 4172. Wstał księżyc więc szliśmy bez latarek. Te za to posłużyły do robienia nocnych zdjęć.









W centralnym punkcie zdjęcia Czarny Kabur (nie ośnieżony), zaraz za nim Kabru ze swoimi dwoma wierzchołkami południowym i północnym. Po prawej stronie zdjęcia na trzecim planie Kanchenjunga. Przyświecał nam księżyc. Jutro mieliśmy powtórzyć spacer na Dzongri, tym  razem o świcie.


 

poniedziałek, 12 listopada 2012

wędrówka

W ciągu 4 dni, weszliśmy na przełęcz Dzongri La i zeszliśmy do Yuksom. Szedłem z dwójką Rosjan- Iriną i Miszą, z którymi wynająłem obowiązkowego przewodnika. Irina jest historykiem sztuki i pracuje w muzeum, Misza jest fizykiem pracującym w szkolącej pracowników firmie w dziedzinie geodezji.Lubią chodzić po górach. Przez 6 dni, które z nimi spędziłem mówiłem prawie tylko po rosyjsku. Trochę jakby te Himalaje były Kaukazem.  Nasz przewodnik Pranay, trochę o górach wiedział, ale botanikiem i alpinistą to on nie był. Pierwszy nocleg odbywał się w przysiółku Tsoka, drugi pod schroniskiem w Dzongri. Niosłem ze sobą namiot, śpiwór, karimatę i wspólne dla naszej wycieczki jedzenie.


Dzień 1

„ Opuściłem Yuksom, wyruszywszy na wyprawę na Kanchenjungę  7 stycznia (1849 przyp. tłum.) Było oczywiste, że zimą nie wyjdę nigdzie wyżej.
Mijaliśmy ogromne osuwiska skalne, które przetaczały się przez las w dół do potoku. Najeżone piarżyska białymi ostrymi skałami z gnejsów i granitów: przeszliśmy jedno takie o długości 200 metrów na stoku o nachyleniu 35 stopni. Otaczająca nas roślinność składała   się z dębu, klonu, brzozy, lauru, rododendronu, białego Daphne, jaśminu, aronu, Begonii, Cyrtandraceae, pieprzu, dzikiego cynamonu,  oraz kilku epifitycznych  storczyków , winorośli  i paproci w wielkiej obfitości.
Droga ta była dość ruchliwa. Zastanawiałem się co powodowało taką popularność obranej przez siebie drogi jako kanału transportowego do Nepalu, kiedy wokoło było masę lepszych i bezpieczniejszych tras przez pasmo Singalii. Jak powiedział mi mój przewodnik, cały ten ruch był spowodowany przemytem soli, który szedł tędy w celu uniknięcia łupieżczych ceł nakładanych w Dewan, na wszystkie produkty z Tybetu transportowane wschodnimi przełęczami.
Następnego dnia podążałem w kierunku północnego zachodu w górę rzeki Ratong, którą przekroczyłem i zacząłem wznoszenie się na bardzo strome zbocze góry Mon Lepcha. Ogromne kawałki oderwanych skał, a pełno w nich było dziur i otworów, głębokich i szerokich na tyle, że mogłyby to być ślady świętej krowy. Dla mnie jednak były to ślady korzeni które rozsadzały i drążyły skałe.
Dotarłem do wioski Bakhim, na wysokości 2970 m. n.p.m. Las dookoła składał się z cisów, dębów, rododendronów (różaneczników) i Abies brunoniana i Abes Webbiana.”             

            -  J.D.Hooker - Himalayan Journals







          

       Ja miałem trochę inne przeżycia, chociaż muszę przyznać, że same góry wiele się nie zmieniły przez  164 lata. Zaraz za Yuksom, szlak wije się przez ogromne piarżyska, drążąc w stromym zboczu wąską półmetrową ścieżkę. Rumowiska ciągną się na jakieś 250 metrów aż do potoku i dna doliny. Takich osuwisk jest łącznie 4, potem zaczyna się dżungla. Las jest gęsty i idąc przez niego wiem, że nie chciałbym zostać w nim sam na noc. Czekałem na regiel górny, myślałem, że roślinność będzie choć trochę alepjska. Figa z makiem, te niewyobrażalne brednie o piętrach roślinności w Himalajach, o których uczyłem  się kiedyś na geografii okazywały się prawdą. Robiłem własne obserwacje, dosyć szybko wraz ze zmianą wysokości, zmieniała się roślinność, jednak wciąż byliśmy na etapie dzikiego lasu liściastego zwanych przez miejscowych dżunglą.



W ciągu pierwszego dnia, szlak wiedzie przez 3 wiszące mosty nad urwistymi rzekami. Trasę liczy się od mostu do mostu. Na fotografiach objuczony Jak, który przechodzi przez 2 most, oraz 3 most z widokiem na potok przepływający pod nim.








Pierwszą wioską do której dociera Hooker jest Bakhim. Rzeczywiście i mi przyniosła ona wytchnienie, a to wszystko dlatego, że jest ona położona, za morderczym podejściem po 4 moście. Jakież było moje zdziwienie kiedy w Bakhim za 3,60 PLN zakupiłem butelkę imperialistycznej Coca-Coli. Dzień drogi na grzbiecie jaka, gdzieś daleko w Himalajach. Siedząc na ławce z dwójką Rosjan,  z którymi szedłem, doszliśmy do wniosku, że znajdujemy w tym pewną radość. Oni urodzeni w Związku Radzieckim, radowali się z kapitalizmu, ja w gruncie rzeczy też, choć to smutne, że świat staje się powoli jednorodny.

Do 2000 metrów  rosły dzikie bananowce, do 3300 spotykałem bambusy. Ostatnie fikusy widziałem trochę poniżej 2800 metrów.  Do 2300 metrów w lesie można było zaobserwować storczyki.  Niestety na wiele gatunków drzew pozostałem obojętny, nie znając ich nazw. Wiem jedno ani dębów ani brzóz nie widziałem…. Przyroda była w fazie późnego lata, to śmieszne ale babie lato po angielsku to Indian Sumer. Najbardziej okazałym okazem flory w himalajach były dzikie pszczoły.





















Kiedy rozbiliśmy namioty w Tsoce, zaszło słońce zrobiło się bardzo zimno. W obozie rozstawiła się też dwójka Polaków. Zagadałem do nich, chwile posiedzieliśmy przy Sikkimskim jęczmiennym piwie. 

-Ale skąd jesteś z Polski?
-Z Rzeszowa
-To zabawnie, bo my też.
- A z jakiej dzielnicy
-(tu określiłem w zawiły sposób gdzie mieszkam, gdzieś między jednym punktem oreintacyjnym a drugim)
- A bo my jesteśmy z hetmańskiej
- O, a mój ojciec był z Piastów
-No to spoko... 

Wróciłem do namiotu, łyk herbaty, aspiryna na dobrą krew i dobranoc. 







sobota, 10 listopada 2012

cichość cupressus funebris

 Nad Yuksom, wznosi się najstarszy klasztor w Sikkimie – Dubdi.
„Obie świątynie są niesamowite z powodu dwóch bogato zdobionych portyków. Zdobienia w środku są w opłakanym stanie i wydają się dość stare, nie mają na sobie symboli Hinduskich”
Tak opisywał świątynie w 1848 roku Joseph Dalton Hooker w swojej książce „Dzienniki Himalajskie – zapiski przyrodnicze” .

Świątynie chyba były w opłakanym stanie bo część ornamentów była zdjęta do konserwacji kiedy je odwiedzałem. Klasztor ma mieć 300 lat, ile ma dokładnie, jest to troszeczkę trudniejsze do ustalenia ( sprzeczne informacje)




 Hooker w swym opisie świątyni, dużo miejsca poświęca drzewie
Cupressus funebris - Płaczącemu Cyprysowi (Weeping Cypres). Dwa takie drzewa miały rosnąć w okolicy klasztoru Dubdi. Teraz jest tam łyso, jednak okaz płaczącego bardzo starego cyprysa można spotkać przed mitycznym tronem króla Sikkimu, (na wzgórzu obok klasztoru) też w Yuksom. 

Miejscowe tablice informacyjne podają, że jest to stara sosna...   O gatunku drzewa dowiedziałem się dopiero od Hookera. Opis porównany z łacińską nazwą dał wynik pozytywny. To Cupressus funebris... 





Dolina tej rzeki jest gangetyczna w pełni tego słowa znaczeniu. Pola po horyzont. Widać je było nocą oświetlone światłem księżyca, widać je było o poranku. Chłopi wstają wcześnie, o 6:00 pola były już pełne rolników. Wiejski krajobraz Zachodniego Bengalu, naprawdę uspokajał. Pomimo tego, że uciekłem  z szumiącego i hałaśliwego miasta, to nie zdążyłem jeszcze uciec od współpasażerów.
Kiedy pociąg zbliżył się o jakąś godzinę od stacji X, cała rodzina, która spała na kuszetkach dookoła mnie, postanowiła zacząć się pakować. 4:30-5:00, czyli poranne budzenie. Wmawiam sobie, że ich nie słyszę, udaje mi się dosyć skutecznie zasnąć. O 5:30 przechodzą hidżry, ewidentnie zapadam w kamienny sen, nie chcąc być zmuszonym do wrzucenia im 10 rupii. O 6:00 przychodzi jednak najbardziej fatalne ale i filmowe budzenie. Śniąc słyszę bęben i głos małego chłopca. Mam wrażenie, że gdzieś go słyszałem. Otwieram oczy, widzę młodą matkę grającą na bębnie i jej córkę, która śpiewa do rytmu. Podoba mi się to jaką muzykę tworzą. Jest to niesamowicie ładne, ale dlaczego o 6:00 rano. Dziewczynka pociąga mnie za duży palec od prawej stopy, aby mnie zbudzić i zmusić do wrzucenia im pieniędzy. Niestety. Zasnąłem.
Ale śniłem chyba jeszcze tylko przez 10 minut. Muzyka, którą słyszałem, to początek od filmu Tonego Gatlifa „Latch Drom” oto odpowiedni fragment  -  http://www.youtube.com/watch?v=w8cZL37Y_Wk


Tego dnia wyjechałem z Indii.

Z Indii właściwych, tych które znamy z opowieści, filmów i muzyki. Do granicy droga wiła się niemiłosiernie serpentynami. Wzdłuż ruchliwej drogi do Gangtoku, z gdzieniegdzie przesiadywały małpy. Na granicy ze stanem Sikkim, dostałem pieczątkę w paszporcie. Takie pieczątki są bardziej stemplami pokazującymi różnice mentalności ludzi w Sikkimie i Bengalu zachodnim.  W Sikkimie był już inny świat.


Dzień później pędziłem Jeepem w stronę Tashding. Nie wiedziałem gdzie to jest, pożegnałem się z internetem i cywilizacją na półtora tygodnia. Po drodze dowiedziałem się, że w Tashding może być średnio z noclegiem,  ale jeśli chce, mogę przenocować u rodziny mniszki, która jechała ze mną jeepem.
Rodzina mieszkała w drewnianym domu, krytym blachą falistą, jedli skromnie, ale ugościli mnie wszystkim czym mogli. Rano pomogłem ojcu rodziny ubijać kukurydze na mąkę. Ciężka praca. Po śniadaniu poszedłem do nieopodal położonego klasztoru. Cisza i spokój, 8 rano w Tashding.


Rodzina ledwo przyjęła ode mnie worek z cukierkami, który im podarowałem. Musiałem ruszać dalej. 3 dnia swojej wyprawy do Sikkimu, postanowiłem dotrzeć do Yuksom, bazy wypadowej na wyprawę w góry. Postanowiłem ruszyć pieszo (pierwszy jeep miał się zjawić za 4 godziny). Po drodze spotykałem pijanych Sikkimczyków, którzy bardzo chętnie godzili się na zdjęcia, ale tylko pod warunkiem że je im wyśle. Na zdjęciu – Nepalczycy ( poznasz ich po czapkach).




               Autochtoniczna ludność górskich wiosek była niesamowicie niepocieszona tym, że nie chciałem z nimi szklanki whisky wypić o 11:00 rano. Trudno, wypiłem z częścią z nich herbatę. Po przejściu jeszcze 8 km, złapałem stopa. Jeep, z kurami na pace. Smród niemiłosierny, ale dopóki samochód jechał do przodu dało się wytrzymać. Tego dnia dotarłem do Yuksom,


poniedziałek, 5 listopada 2012

Najwyższa, już tylko w Indiach


Kanchenjunga wznosi się na 8 586 metrów nad poziom morza, lub na 28 169 stóp.  

Zdjęcie wykonane o 5:43 ze szczytu Dzongri (4172 m.n.p.m.) 31.10.2012 roku. 
















   
                                                                 Klasztor w Tashding, zdjęcie okna 







Widok z Tiger Hill w Darjeeling, w tle Kanchenjunga
 Widok nocą ze szczytu Dzongri, po prawej Kanchenjunga. Szczyty oświetlone są światłem księżyca.