Była
czwarta rano kiedy Pranaj nas obudził. Księżyc świecił wciąż bardzo jasno, a mój oszroniony namiot błyszczał się jak
niesamowicie. Było dosyć zimno, późniejszy pomiar lodu na pobliskim potoku był
zaskakujący, po burzliwych rozważaniach z Jekaterynburskim fizykiem Miszą
doszliśmy do wniosków końcowych - było -7C.
Znów
szliśmy bez latarek. Kiedy doszliśmy na drugi szczyt góry Dzongri, zobaczyliśmy
zorzę na wschodzie. To był niesamowity świt z wielu powodów.
Po pierwsze dlatego, że dnia następnego było
Wszystkich Świętych. Nie ma bliższego niebu miejsca na tym świecie niż
Himalaje, więc jeśli gdzieś miałem rozmawiać z duchami to właśnie tu.
Po drugie, ponieważ niespodziewanie moi
kompanii byli Rosjanami, dialogi tego wschodu odbywały się po rosyjsku.
Przewodnik i tak prawie nie mówił po angielsku więc spokojnie mogliśmy... (przepraszam,
on mówił w „Normal English”)
Po trzecie, bo pomyliłem góry, którym robiłem
zdjęcia i z tego całego zaaferowania więcej zdjęć zrobiłem Kabru, niż
Kanchenjundze.
Kanchenjunga na trzecim planie po środku. Na prawo Pandim, na lewo Kabru, które złudnie wygląda na wyższe.
Po czwarte, ponieważ przez 45 minut marznąc
czekałem, aż Kanchenjungę oświetlą na czerwono poranne promienie słońca. W 44
minucie baterie aparatu oczywiście trafił szlag, mogłem się przecież tego
spodziewać. Coś jednak wyszło.
Pewne próby reanimacji baterii dały nadzieje, jednak na krótko.
Nie zdjęcia, ale przeżycia są ważne… Tak, tak,
tak. Najlepszy dzień, bezchmurna pogoda i najlepsze widoki podczas całego trekkingu,
ehhh.
Tego dnia zdobyłem najwyższą górę w życiu
4500m. n.p.m., zamoczyłem nogi w najwyższym jeziorze, odczułem również w pełni
chorobę wysokościową i nie mogłem już zwalić winy na ciężki plecak…
Najwyższa góra, niestety jest bezimienna. W
języku Studenckiego Klubu Górskiego byłaby nazwana pipantem za przełęczą Dzongri.
Ja wolę chyba nazywać ją Brunatnym Pranajem, od imienia naszego przewodnika,
któremu nie chciało się tam wejść ze mną i Miszą i który to został na
przełęczy. Tak więc Brunatny Pranaj
został zdobyty o 11:49 (GMT +5,5h) 31.10.2012. Flagi nie miałem, więc
nie zatknąłem. Zresztą sądząc po śladach ubiegły nas Jaki, które zostawiły na
tym pięknym szczycie „małe” co nieco.
Zabawne, ale ostanim zdjęciem, które zrobiłem
podczas wyprawy było zdjęcie aktu palenia śmieci w parku narodowym.
Rano kilku Indusów, zaczęło palić śmieci,
które nagromadzili podczas trekkingu. Dwa konie oraz grupa turystów z Kalkuty zgodnie
orzekła iż nieważne co spalamy, ważne, że proces ten daje ciepło. Ów obrazek był równie
zabawny co i tragiczny. Mnie skłaniał ku najdziwniejszym przemyśleniom, znów
powrócił w mojej głowie film Tonego Gatlifa Lacho Drom.
We Wszystkich Świętych przyszło mi pożegnać
się z górami. I pomyślałem sobie, że tak jak w piosence Włodzimierza Wysockiego – „Pożegnanie
z górami”, lepsze od gór mogą być tylko góry, w których mnie jeszcze nie było.
Tego
dnia przeszliśmy 34 kilometry doliną, schodząc 2300 metrów w dół z Dzongri - 3972m.
n.p.m., do Yuksom 1700 m. n.p.m.
Kolana? Nie wiedziałem co to jest. Moje nogi? Nie
słyszałem również nic o nich. Szliśmy cały dzień niesieni wizją pierogów momo z
serem wędzonym, wizją gulaszu wołowego koniec końców chęcią wzniesienia toastu za wyprawę.
Niestety, najlepsza tybetańska knajpa była
zamknięta. Dlaczego? Proste, z powodu wyborów, które odbywały się dwa dni później, nawet spożycie i
sprzedaż alkoholu była zakazana. Ja rozumiem dzień wcześniej, ale dwa?
Rosjanie się tylko zaśmiali – „suhoi zakon”
jak podczas pieriestrojki. Pierogów nie dostaliśmy, ale piwo spod lady dało się
załatwić. Tak właśnie zeszliśmy na ziemię indyjską. Dosłownie i w przenośni.